czwartek, 31 stycznia 2019

V Zimowy Maraton Bieszczadzki - relacja



Cisna, 25-26.01.2019


Piątek, 25.01.2019, dzień przed biegiem

Do domu wracam późno (jak zwykle zresztą – ale cóż tak to bywa, dzieci trzeba zawieźć, przywieźć, nakarmić, umyć – a nie – tu już są samoobsługowe ;). Jeszcze sprawdzenie czy wszystko spakowane (po UMB gdzie pojechałem bez butów i zegarka wszystko sprawdzam 3 razy). Planowaliśmy wyjazd na 17:45, żeby po drodze wstąpić na „posiłek przedbiegowy” (tradycyjnie – pizza ;p) i spokojnie dojechać do Cisnej po odbiór pakietu startowego. Biuro czynne do 21. Ale jak to zwykle bywa wszystko się opóźniło i wyjechaliśmy około 18:20, droga początkowo w całkiem dobrym stanie, im bliżej Bieszczadów tym bardziej biała. Szansa na zjedzenie czegoś po drodze coraz bardziej się oddala. Do Cisnej dotarliśmy na godzinę 20:45, odebraliśmy pakiety startowe już po 21. W pakiecie oprócz numeru i czipa byłą czapeczka, żelki o smaku koli, gazetki z Maratonu i ulotki od sponsorów.
Mój numer startowy – 243 – jak się później okaże dosyć szczęśliwy.
OK – ale trzeba by coś zjeść, bo zupka zjedzona w domu 4 h temu już dawno zapomniana a na jutro trzeba sporo paliwa. Niestety – w Cisnej po 21 nie da się nic zjeść – kucharze poszli już do domu. Po drodze na nasze kwatery przejeżdżamy przez Lesko – ale będziemy tam najwcześniej o 22 – pewnie też już wszystko zamkną. Zamawiamy pizzę na wynos, zjadamy ją na kwaterze i około 0:45 idziemy spać. Jak się okazało nie zabrałem wszystkiego – nie mam ładowarki do telefonu, bateria na poziomie 35%. Trudno – może nie trzeba będzie wzywać pomocy na trasie.

Sobota, 26.01.2019 - Dzień biegu

Pobudka 4:45, śniadanko, kawa, ubieranie. Tym razem Daniel zapomniał czegoś ważniejszego – nie ma ani kurtki od wiatru, ani nawet bezrękawnika w którym zwykle biegał. Tylko 2 koszulki termiczne. Dobrze że chociaż z długim rękawem.
Chcemy wyjechał przed 6 – ale niestety – auto nie chce odpalić. Po około 15 minutach wreszcie zaskoczył – możemy jechać.
W Cisnej jesteśmy około 7:05 i tu znowu problem – nie ma gdzie zostawić auta. Śniegu tyle że przy drodze brak miejsc a i parkingi lekko zmniejszone. Wreszcie się udaje, szybko na start, i około 7:25 zaczynamy bieg.
Tutaj wstawię jeszcze wypowiedź na temat warunków na trasie:
„Od wielu lat, jak mieszkam i pracuję w tym rejonie, to może dopiero trzeci raz, jak tyle śniegu napadało. W lesie pokrywa śnieżna sięga 140-150 cm – mówił miejscowy nadleśniczy. Jego pracownicy, którzy co roku perfekcyjnie przygotowują trasę Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego, tym razem mieli z oczyszczeniem stokówek nie lada problemy. Zdarzyło się nawet, że w zwałach śniegu utknął pług czyszczący trasę dla biegaczy!” (Cytat ze strony www.festiwalbiegowy.pl)
Ale bez względu na warunki – biegniemy. Początkowo w wielkim tłumie – na starcie stanęło prawie 1300 osób. Wspólny start miały 3 biegi – 10 km, 23 km i bieg główny – 44 km. Tempo spokojne – w granicach 7 min/km. Biegniemy przez Cisną, trochę ślisko ale nie tragicznie. Po 3 kilometrach rozdzielamy się – 10 km i 23 km biegną w lewo a my ruszamy na stokówki na których leży dużo luźnego, kopnego śniegu, uciekającego spod butów i bardzo spowalniającego oraz zaspy po kolana na dwóch kilometrowych odcinkach w okolicach karczmy Brzeziniak (po 30 kilku km) i na finiszowym kilometrze. Po około 4 km powiedziałem Danielowi, z którym biegliśmy na początku razem że próbuję pobiec szybciej (ambitny plan był taki żeby zrobić czas poniżej 5 h).
A! Na początku biegu spotykamy ciekawie ubraną biegaczkę ;p



Jej piesek miał na grzbiecie karteczkę z informacją że to jego 51 maraton.
Po około 8 km próbowałem się napić trochę z bukłaka, który miałem w plecaku, ale jak się okazało… zamarzło mi picie w rurce – tak że miałem na plecach około 1 kg zbędnego picia, którego nie dało się wykorzystać. Na szczęście na 11 km, w okolicach Solinki był pierwszy punkt odżywczy. Nalałem sobie ciepłej herbaty do kubka termicznego i pobiegłem dalej.  Od tego miejsca droga prowadziła w większości pod górę, do najwyższego punku ta trasie – do przełęczy w okolicy Kiczerki – na wysokość 844 m n.p.m. (najniższy punkt – około pierwszego km był na wysokości 560 m n.p.m.). Ale za to po osiągnięciu tego miejsca można było puścić nogi w ruch. Przez około 8 km było cały czas z górki – miejscami nawet mocno z górki. Tu też miałem (co wcale nie dziwi) najszybszy kilometr na trasie – tempo 4:56 min/km.
Kolejny punkt na 18 km – Roztoki Górne, znów trochę herbaty, kawałek twardej jak skałą czekolady (nie wiedziałem że czekolada na mrozie może zrobić się tak twarda), garść rodzynek i dalej w drogę. Do mety jeszcze 26 km.
Od 24 km droga znów zaczyna piąć się pod górę, a nogi zaczynają już czuć przebiegnięte kilometry. Wreszcie dobiegam do punktu na 27 km który jest wspólny dla wszystkich dystansów. Teraz jeszcze kawałek pod górkę i będzie droga do Brzeziniaka, gdzie nogi zatęsknią za niby zaśnieżonymi stokówkami.  Po drodze spotykam coraz więcej biegaczy wracających już z karczmy – w większości są to uczestnicy dystansu 23 km. Trochę im zazdroszczę – im zostało 6-8 km do mety. Dla mnie to jeszcze kilkanaście – w tym najtrudniejszy fragment.





Teraz skręt w lewo, w las. Początkowe 200-300 m ładnie ubite , można biec ale po chwili kończy się ten fragment i zaczyna się kopny śnieg – miejscami sięgający powyżej kolan.
Było ciężko ale taki urok zimy w Bieszczadach. Dość powiedzieć że kiedy skręcałem do Brzeziniaka zegarek pokazywał mi średnie tempo 6:30 min/km, a kiedy wróciłem na drogę było to 7:15 min/km – po 3 km! Te 3 km zajęło mi około 25 min – oczywiście część tego czasu spędziłem w karczmie, pijąc rosołek i herbatę, jedząc pyszne rzeczy (jak to zwykle w Brzeziniaku).
Po powrocie na stokówki pozostało do mety około 8 km, w większości z góry (na szczęście!), z jednym długim zbiegiem gdzie też puściłem nogi w ruch (wyszło 5:28 min/km co po 40 km jest całkiem przyzwoitym wynikiem). Wreszcie ostatni kilometr i… skręt w kopny śnieg na torach kolejki wąskotorowej. A! Przed skrętem stała Pani (pozdrawiam ;), która głośno ostrzegała żeby przed skrętem uważać. Nie uważałem. Zaliczyłem glebę na lodzie który był przed samym skrętem. Na szczęście upadłem w  głęboki śnieg i obyło się bez obrażeń. Jeszcze kilometr brodzenia w śniegu i wreszcie! META!!!. Czas z pomiaru 5:16:22. Wg mojego zegarka (wyłączony już podczas picia grzańca na mecie ;) 5:15.
Biorąc pod uwagę ilość zawodników na starcie to zanim dopchaliśmy się do niego minęło kilka minut – zresztą – mój czas na pierwszych 100 m to… 3:14 !
Ogólnie jestem z biegu zadowolony, kryzysu większego na trasie nie zaobserwowano. Czas blisko założonego. I miejsce też w sumie niezłe.



Właśnie – miejsce – i tu wracamy do tego co pisałem na wstępie – szczęśliwy numer startowy ;p. Ktoś zauważył o co chodzi?
Na koniec jeszcze prysznic w szkole w Cisnej, posiłek regeneracyjny no i pożegnalne fotki na tle banera z biegu.




https://www.sports-tracker.com/workout/waldemarkochaniec/5c4ca798e883bf29bacf5df5