Na początku przyznam się szczerze, że trochę obawiałem się tego biegu. Bo - nie okłamujmy się - nie byłem przygotowany tak jak powinienem do takiego biegu. Jakoś tak się w ostatnim czasie złożyło, że brakło czasu w weekendy na porządne, długie wybieganie. A to nie wróżyło sukcesu na tym, jakby nie było, dosyć długim dystansie.
Ale cóż, kasa poszła, zapisany - nie ma wyjścia. Trzeba stanąć na starcie, zacisnąć zęby i doczłapać do mety.
Kilka dni przed startem, na stronie UMB pojawiły się zdjęcia mocno zabłoconej trasy, zapowiadały się warunki zbliżone do tych z 2017 r. kiedy to poszło mi całkiem nieźle - 7h 6 min 22 s.
Kiedyś muszę ten czas poprawić, ale wiedziałem że to nie ten czas. Miałem nadzieję ukończyć poniżej 8 h.
Już na wstępie zmiana planów. Daniel, z którym zawsze jeździmy na biegi w Bieszczady stwierdził, że nie warto jechać w piątek. Lepiej przespać się we własnym łóżku i pojechać prosto na start.
W związku z tym, pobudka już o 2 nad ranem (w nocy?), jakieś jedzenie, wskakuje w ubranie do biegania, coś do przebrania w plecak i około 3:20 wyjazd. Po drodze zgarniamy jeszcze 2 osoby z Rzeszowa, w sumie jedzie nas 5 osób. Z tym ze oni są bardziej normalni - jeden biegnie 17 km a pozostali 26 km.
Na miejsce docieramy z bezpiecznym zapasem (odbiór pakietów był do 6 rano) około 15 minut. Teraz oczekiwanie na start - godzina 7:00, a ci na 26 idą na pociąg. Pierwsze 26 km które ja muszę pokonać o własnych siłach, dla nich będzie miłą przejażdżką Kolejką Bieszczadzką.
Oddaję plecak do depozytu i powoli idę na start, kolejka odjechała, dla nich start biegu będzie o 7:45.
Wreszcie jest - wystrzał na start i ruszają.w sumie prawie 800 osób, bo równocześnie startuje 17 km, z tym że oni za chwilę skręcą w stronę mety.
Najpierw spory tłum, ale powoli stawka się rozciąga.
Początkowo trasa prowadzi ulicą, lekkie podbiegi ale więcej zbiegów, tempo więc całkiem przyzwoite. Trzeba maksymalnie wykorzystać płąski fragment trasy, bo kiedy zaczną się podbiegi może zabraknąć sił.
Na pierwszy punkt w Roztokach (gdzie zresztą potem wrócę) dobiegam w czasie 1:08:26 - jestem zaskoczony - bo w 2017, kiedy czułem się naprawdę dużo lepiej przygotowany miałem czas 1:14:51 czyli ponad 6 min wolniej (tempo w 2017 - 6:14 km a tu 5:42) nie jest źle - może uda się zmieścić w tych 8 h? Może aż tak bardzo nie osłabnę. No ale ...
Właśnie - prawdziwe górskie bieganie dopiero się zacznie.
Na tym profilu widać - 12 km jest przed pierwszymi górkami. W sumie jest wg organizatora 1890 m przewyższenia a do tej pory zrobiliśmy 270 m. Szybkie picie, coś na ząb i dalej w drogę. Zaczynają się podbiegi, narazie dosyć łagodne, kijki pozostają w plecaku, jednak kiedy zaczyna się robić bardziej stromo, a odcinki pod górę coraz dłuższe rozkładam je - zawsze to nogi mają tochę łatwiej - a mogą się jeszcze przydać pod koniec biegu.
Pogoda bardzo ładna może około 15 stopni, słoneczko świeci, ale nie wykańcza, bo wieje chłodny wiatr.
Jest i chwilka na zdjęcie w pięknej scenerii.
Teraz już jest jazda góra-dół, góra - dół, ale w końcu docieramy do drugiego punktu w Solince (26 km), skąd startowali biegacze którzy wybrali sobie dystans 26 km. Z tym, że ich tutaj przywiozła kolejka a ja mam za sobą już 26 km i 3:00:26 biegu. Czas nadal bardzo dobry - 2 lata temu, w tym miejscu miałem 3:12:21. Gdybym tylko miał jeszcze zapas sił na utrzymanie tego tempa. Pewnie udałoby mi się poprawić wynik sprzed 2 lat - może zejść poniżej 7 h? Ale cóż - mądry Polak po szkodzie. 26 km na tym dystansie to miejsce, od którego zaczyna się tak naprawdę ten bieg. Bo i zmęczenie już powoli narasta, no i za chwile zaczną się prawdziwe góry.
Około 30 km skręcamy z asfaltu na szlak wiodący na Berdo (1041 m), Zwornik (1072 m) żeby wreszcie osiągnąć Hyrlatą (1103 m). A jak już człowiek siłom i godnościom osobistom wyskrobał się na taką wysokość to...
Teraz zaczyna się ostry zbieg w dół, do kolejnego punktu (a właściwie kolejny raz tego samego) w Roztokach - 38 km.
Jak stromo tam było zobaczyć można na zapisie trasy z zegarka:
Na 31 kilometrze 207 m pod górę.
A zejście do punktu w roztokach - 37 km - 237 w dół.
38 km - 1300 m przewyższenia, 1200 w dół. Mięśnie już odczuwają długotrwały wysiłek, i chyba bardziej dały się w znaki zbiegi, powodują większy ból nóg, chociaż to podejścia zużywają więcej energii.
I tu już niestety widać gorsze przygotowanie. Na tym punkcie miedzyczas to 5:00:36 a 2 lata temu to było 4:59:23, czyli praktycznie ten sam czas - a jeszcze na poprzednim punkcie miałem 12 min zapasu. A przed nami jeszcze 14 km i ponad 600 m przewyższenia.
Sił coraz mniej a dystans zmniejsza się coraz wolniej. Najpierw parę km asfaltem, potem znów w górę. Tym razem na Okrąglik (1101 m), Duże Jasło (1153 m), Szczawnik, Małe Jasło (1103 m). A potem znów walka z bólem mięśni na zejściu. Tuż przed metą, na 51 km 183 m w dół. Ale wreszcie jest rzeka, która oddziela od mety, jeszcze kilka razy w górę i w dół i jest most, zakręt w lewo i prosta do mety.
Wreszcie, medal na szyi, można odpocząć czas może nie wymarzony ale z takim przygotowaniem jestem zadowolony. Bo myślę że wycisnąłem z siebie wszystko co byłem w stanie tego dnia.
Co ciekawe, 2 lata temu, zająłem 181 miejsce. I gdybym miał taki sam czas jak 2 lata temu, miałbym identyczne miejsce.
Myślę że za rok znów wrócę na tę trasę - mam nadzieję że lepiej przygotowany. I mam też nadzieję na lepsze miejsce w kategorii - bo był to mój ostatni start tutaj w M40.
I jeszcze na zakończenie kilka zdjęć dzięki FotoMaraton: