Cisna, 25-26.01.2019
Piątek, 25.01.2019, dzień przed biegiem
Do domu wracam późno (jak zwykle zresztą – ale cóż tak to
bywa, dzieci trzeba zawieźć, przywieźć, nakarmić, umyć – a nie – tu już są samoobsługowe
;). Jeszcze sprawdzenie czy wszystko spakowane (po UMB gdzie pojechałem bez
butów i zegarka wszystko sprawdzam 3 razy). Planowaliśmy wyjazd na 17:45, żeby
po drodze wstąpić na „posiłek przedbiegowy” (tradycyjnie – pizza ;p) i
spokojnie dojechać do Cisnej po odbiór pakietu startowego. Biuro czynne do 21.
Ale jak to zwykle bywa wszystko się opóźniło i wyjechaliśmy około 18:20, droga
początkowo w całkiem dobrym stanie, im bliżej Bieszczadów tym bardziej biała.
Szansa na zjedzenie czegoś po drodze coraz bardziej się oddala. Do Cisnej
dotarliśmy na godzinę 20:45, odebraliśmy pakiety startowe już po 21. W pakiecie
oprócz numeru i czipa byłą czapeczka, żelki o smaku koli, gazetki z Maratonu i
ulotki od sponsorów. 
Mój numer startowy – 243 – jak się później okaże dosyć
szczęśliwy.
OK – ale trzeba by coś zjeść, bo zupka zjedzona w domu 4 h
temu już dawno zapomniana a na jutro trzeba sporo paliwa. Niestety – w Cisnej
po 21 nie da się nic zjeść – kucharze poszli już do domu. Po drodze na nasze
kwatery przejeżdżamy przez Lesko – ale będziemy tam najwcześniej o 22 – pewnie też
już wszystko zamkną. Zamawiamy pizzę na wynos, zjadamy ją na kwaterze i około
0:45 idziemy spać. Jak się okazało nie zabrałem wszystkiego – nie mam ładowarki
do telefonu, bateria na poziomie 35%. Trudno – może nie trzeba będzie wzywać
pomocy na trasie.
Sobota, 26.01.2019 - Dzień biegu
Pobudka 4:45, śniadanko, kawa, ubieranie. Tym razem Daniel
zapomniał czegoś ważniejszego – nie ma ani kurtki od wiatru, ani nawet
bezrękawnika w którym zwykle biegał. Tylko 2 koszulki termiczne. Dobrze że
chociaż z długim rękawem.
Chcemy wyjechał przed 6 – ale niestety – auto nie chce
odpalić. Po około 15 minutach wreszcie zaskoczył – możemy jechać.
W Cisnej jesteśmy około 7:05 i tu znowu problem – nie ma
gdzie zostawić auta. Śniegu tyle że przy drodze brak miejsc a i parkingi lekko
zmniejszone. Wreszcie się udaje, szybko na start, i około 7:25 zaczynamy bieg.
Tutaj wstawię jeszcze wypowiedź na temat warunków na trasie:
„Od wielu lat, jak mieszkam i pracuję w tym rejonie, to może dopiero trzeci raz, jak tyle śniegu napadało. W lesie pokrywa śnieżna sięga 140-150 cm – mówił miejscowy nadleśniczy. Jego pracownicy, którzy co roku perfekcyjnie przygotowują trasę Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego, tym razem mieli z oczyszczeniem stokówek nie lada problemy. Zdarzyło się nawet, że w zwałach śniegu utknął pług czyszczący trasę dla biegaczy!” (Cytat ze strony www.festiwalbiegowy.pl)
„Od wielu lat, jak mieszkam i pracuję w tym rejonie, to może dopiero trzeci raz, jak tyle śniegu napadało. W lesie pokrywa śnieżna sięga 140-150 cm – mówił miejscowy nadleśniczy. Jego pracownicy, którzy co roku perfekcyjnie przygotowują trasę Zimowego Maratonu Bieszczadzkiego, tym razem mieli z oczyszczeniem stokówek nie lada problemy. Zdarzyło się nawet, że w zwałach śniegu utknął pług czyszczący trasę dla biegaczy!” (Cytat ze strony www.festiwalbiegowy.pl)
Ale bez względu na warunki – biegniemy. Początkowo w wielkim
tłumie – na starcie stanęło prawie 1300 osób. Wspólny start miały 3 biegi – 10 km,
23 km i bieg główny – 44 km. Tempo spokojne – w granicach 7 min/km. Biegniemy
przez Cisną, trochę ślisko ale nie tragicznie. Po 3 kilometrach rozdzielamy się
– 10 km i 23 km biegną w lewo a my ruszamy na stokówki na których leży dużo
luźnego, kopnego śniegu, uciekającego spod butów i bardzo spowalniającego oraz zaspy
po kolana na dwóch kilometrowych odcinkach w okolicach karczmy
Brzeziniak (po 30 kilku km) i na finiszowym kilometrze. Po około 4 km
powiedziałem Danielowi, z którym biegliśmy na początku razem że próbuję pobiec
szybciej (ambitny plan był taki żeby zrobić czas poniżej 5 h).
Jej piesek miał na grzbiecie karteczkę z informacją że to
jego 51 maraton.
Po około 8 km próbowałem się napić trochę z bukłaka, który
miałem w plecaku, ale jak się okazało… zamarzło mi picie w rurce – tak że
miałem na plecach około 1 kg zbędnego picia, którego nie dało się wykorzystać.
Na szczęście na 11 km, w okolicach Solinki był pierwszy punkt odżywczy. Nalałem
sobie ciepłej herbaty do kubka termicznego i pobiegłem dalej. Od tego miejsca droga prowadziła w większości
pod górę, do najwyższego punku ta trasie – do przełęczy w okolicy Kiczerki – na
wysokość 844 m n.p.m. (najniższy punkt – około pierwszego km był na wysokości 560
m n.p.m.). Ale za to po osiągnięciu tego miejsca można było puścić nogi w ruch.
Przez około 8 km było cały czas z górki – miejscami nawet mocno z górki. Tu też
miałem (co wcale nie dziwi) najszybszy kilometr na trasie – tempo 4:56 min/km.
Kolejny punkt na 18 km – Roztoki Górne, znów trochę herbaty,
kawałek twardej jak skałą czekolady (nie wiedziałem że czekolada na mrozie może
zrobić się tak twarda), garść rodzynek i dalej w drogę. Do mety jeszcze 26 km.
Od 24 km droga znów zaczyna piąć się pod górę, a nogi
zaczynają już czuć przebiegnięte kilometry. Wreszcie dobiegam do punktu na 27
km który jest wspólny dla wszystkich dystansów. Teraz jeszcze kawałek pod górkę
i będzie droga do Brzeziniaka, gdzie nogi zatęsknią za niby zaśnieżonymi stokówkami.
Po drodze spotykam coraz więcej biegaczy
wracających już z karczmy – w większości są to uczestnicy dystansu 23 km.
Trochę im zazdroszczę – im zostało 6-8 km do mety. Dla mnie to jeszcze
kilkanaście – w tym najtrudniejszy fragment.
Teraz skręt w lewo, w las. Początkowe 200-300 m ładnie ubite
, można biec ale po chwili kończy się ten fragment i zaczyna się kopny śnieg –
miejscami sięgający powyżej kolan.
Było ciężko ale taki urok zimy w Bieszczadach. Dość
powiedzieć że kiedy skręcałem do Brzeziniaka zegarek pokazywał mi średnie tempo
6:30 min/km, a kiedy wróciłem na drogę było to 7:15 min/km – po 3 km! Te 3 km
zajęło mi około 25 min – oczywiście część tego czasu spędziłem w karczmie, pijąc
rosołek i herbatę, jedząc pyszne rzeczy (jak to zwykle w Brzeziniaku).
Po powrocie na stokówki pozostało do mety około 8 km, w
większości z góry (na szczęście!), z jednym długim zbiegiem gdzie też puściłem
nogi w ruch (wyszło 5:28 min/km co po 40 km jest całkiem przyzwoitym wynikiem).
Wreszcie ostatni kilometr i… skręt w kopny śnieg na torach kolejki
wąskotorowej. A! Przed skrętem stała Pani (pozdrawiam ;), która głośno ostrzegała
żeby przed skrętem uważać. Nie uważałem. Zaliczyłem glebę na lodzie który był
przed samym skrętem. Na szczęście upadłem w głęboki śnieg i obyło się bez obrażeń. Jeszcze
kilometr brodzenia w śniegu i wreszcie! META!!!. Czas z pomiaru 5:16:22. Wg
mojego zegarka (wyłączony już podczas picia grzańca na mecie ;) 5:15.
Biorąc pod uwagę ilość zawodników na starcie to zanim
dopchaliśmy się do niego minęło kilka minut – zresztą – mój czas na pierwszych 100
m to… 3:14 !
Ogólnie jestem z biegu zadowolony, kryzysu większego na
trasie nie zaobserwowano. Czas blisko założonego. I miejsce też w sumie niezłe.
Właśnie – miejsce – i tu wracamy do tego co pisałem na
wstępie – szczęśliwy numer startowy ;p. Ktoś zauważył o co chodzi?